Kobiety nie tylko w konspiracji – wspomnienia p. Ludwiki Piaszczyk z Zamojszczyzny

Wspomnienia pani Ludwiki Piaszczyk z Zamojszczyzny

Nasza wieś była wysiedlona przez Niemców, ale my nie daliśmy się wysiedlić. Jak się dowiedzieliśmy, że Niemcy już są blisko, to wyjechaliśmy dziesięć kilometrów do Bończy do brata ciotecznego ojca, on był tam ożeniony miał swoją rodzinę, dwie córki i żonę. Kiedy Niemcy już jechali koło Szparowej Góry…. (myśmy tak ją nazywali, ale dlaczego ją tak nazywali nie wiem). Jest ona tak jak się jedzie od strony Zamościa na Skierbieszów. Niemcy samochodami jechali wysiedlać ludzi. I jak już mówiłam, mój ojciec kiedy usłyszał, że są blisko pozbierał nas, pościel, cały dobytek na wóz i pojechaliśmy właśnie tam, do tej rodziny. W Bończy byliśmy przez dłuższy czas, tam też zginął mój tato, a było to tak :

Tam, gdzie my byliśmy, to była kolonia, było dwadzieścia osiem numerów i sołtysem był Ukrainiec. Do tego sołtysa przyjeżdżali Niemcy i dobrze wiedział, co się będzie u nich na koloni działo. Pewnego dnia partyzanci z lasu zabili jednego Niemca. Zaraz przyjechali oni do tego sołtysa, on dał Niemcom obiad i wódkę kontyngentówkę ( Niemcy taką wódkę dawali za metr zboża zamiast pieniędzy, żeby rozpić Polaków). Potem dużo mężczyzn zabrali, wśród nich było ośmiu z mojej rodziny, między nimi był mój tato i z zemsty zabili ich wszystkich. Niemcy ojca zabili jak miałam 18 lat i trzeba było zaopiekować się domem i mamą, nie myśleć o sobie.

Niemcy byli różni źli i dobrzy, ci frontowi byli uczciwi ich też zabierali z domu, mundurowali i na front wysyłali, gdzie ginęli i tylko te łajdaki zostali.

Po wysiedleniu minął dłuższy czas zanim w końcu wróciliśmy do domu. Tylko tam nie było już budynków, było wszystko porozbierane i nie było gdzie mieszkać. Przed wysiedleniem w naszej wsi mieszkały dwie rodziny żydowskie i dwie ukraińskie. Po wysiedleniu rodziny ukraińskie zostały. Około roku 47 Ukraińskie rodziny, pisały pisma o przewiezienie na Ukrainę( obiecywali im, że będą mieli tam lepiej, a później biedowali) i wyjeżdżali (W ramach Akcji „Wisła”). Tak się złożyło, że nasz sąsiad był Ukraińcem. Borsuk się nazywał. Miał trójkę dzieci. On właśnie to pismo napisał i wyjechał,a myśmy tam mieszkali u niego. Potem z jego domu nas też wypędzili i osiedlili tam Martynowskich, rodzinę repatriantów zza Buga (do dzisiaj tu są). Kobieta ta była dobrą krawcową, nie miała jednej nogi, a gospodarką zajmowała się jej siostra.

Przy wysiedleniach zabili wszystkich Żydów od razu. Jeden z nich ocalał, uciekł jakoś i chował się w polu po dołach, nazywał się   (Mokio).  Później w Tuczępach robił za parobka u takiego stuhektarowego gospodarza, ale potem musiał się zgłosić do Grabowca, bo nie można było trzymać Żydów ani żywić, wiadomo czym to groziło. Wszystkich tych Żydów, co się zgłosili zabijali na miejscu i zakopywali i Jego tam rozstrzelali!

Za Niemców służyłam u Niemki Emilki, chociaż tak naprawdę, to ze śląska pochodziła. Przyjechała tu z mężem i trójką dzieci, chłopca Gutka i dwie dziewczynki Krystyna i Hela. Zajęła ona gospodarstwo po młynarzu, który posiadał młyn i tartak( bardzo bogaty), oni tu gospodarzyli. Gdy nowy gospodarz poszedł orać w pole natarł go but w stopę z wierzchu, wdało się jakieś zakażenie i trzy dni później zmarł. Jego żona Emilka została sama z dziećmi na gospodarstwie. Pomagał jej taki Jeziorski , który przyjechał z Łódzkiego, bo stamtąd też przesiedlali. On zarządzał gospodarstwem Milki. Było to bardzo duże gospodarstwo, trzymali tam świnie, kury, gęsi, wszystko się trzymało. Mieli dziewięć krów, jak poszło się rano o czwartej to do szóstej się krowy doiło. Jedna tak kopała jak licho, to była taka mordowa krowa (późniejszym życiu się okazało, że to była krowa mojej swachy).Za każdym razem wołałam takiego chłopaka, żeby ją trzymał bo nie dawała się doić , a dużo ona mleka dawała. Ten chłopak też był wysiedlony spod  Łodzi. On pasł u Milki krowy,a jego ojciec służył u księdza w Kalinówce za Skierbieszowem. Gospodyni była przez nas nazwana Mełda. Tak między dziewczynami tylko mówiłyśmy, że to nasza Mełda. Na jej syna mówiliśmy Gutek miał dziewięć lat, Krystyna miała osiemnaście, a Hela z piętnaście lat. Niemcy dostawali cukierki w przydziale na dzieci. U nich tylko Gutek miał taki przydział, ale cała trójka się nimi dzieliła . Hela ze mną też się dzieliła. Pewnego razu jak jej mama pojechała gdzieś, to zawołała mnie i powiedziała, siadaj tutaj będziemy jadły cukierki. Odpowiedziałam, jak to przecież to nie są moje cukierki jak ja mogę je jeść. Odpowiedziała Ty nic się nie odzywaj tylko siadaj tu ze mną, bo ja sama nie będę tu siedzieć. Przecież ja mogłam pójść do swoich koleżanek takich jak ja służących, a ona by się sama została w domu i by jej się nudziło. No i zostałam z nią. Siedziałyśmy sobie, rozmawiałyśmy, poczęstowała mnie cukierkami, dobre były. Jak tak siedziałyśmy sobie przyszła do niej takiego starego Niemca córka i zagaduje Ją. Krystyna nie bardzo z nią rozmawia, ani jej nie zaprasza siadać i nie częstuje jej. A ja tak sobie myślę, czego Ona tak robi? Jak poszła sobie, ta dziewczyna, to naskarżyła na Krystynę do jej matki i do swojego ojca, że Ona ze służącą kontakty ma, a  ją tak ozięble przyjęła. Krystyna odpowiedziała że jej się tak podobało ona była u siebie w domu. Nie mogłyśmy na nie narzekać były naprawdę dobre dla nas, przecież my byłyśmy służącymi, a One Paniami nie odczuwałyśmy tego. Ja nie byłam pyskata trzeba było trzymać język na sznurku i nie wolno było wszystkiego mówić i nie wolno było wszystkiego robić, co nam się podoba. Trzeba było trochę się wstrzymywać.

W tym czasie w partyzantce był mój brat Apolinary ps.”Kogut”. Taki pseudonim dostał, dlatego że był zadziorny, wszędzie wlazł, gdzie go nie posieli. Na przykład, sąsiad wypuszczał konie na podwórze, nalał wody do wiader i poszedł. To On przystawił drabinę do stogu z sianem i zawołał sąsiadów. Patrzcie, co On to zrobił przystawił drabinę, żeby konie se siana same umykali. Sąsiedzi się śmieli z sąsiada, co on zwariował, gdzież koń sobie po drabinie wejdzie żeby wziąć sobie siana! Jak tylko mógł, to zawsze komuś coś zrobił, taki miał charakter. Taki psotnik był, ale on już nie żyje.

Ja nie byłam w lesie, bo niektóre dziewczęta były (one miały nawet po 16 lat), ale ja nie. Na co dzień mieszkałam w domu, zajmowałam się domem, polem. Czasami tylko jak mi się udało wymknąć od obowiązków, to brałam nosze, dwa wiadra, motykę do kopania ziemniaków dla niepoznaki, do wiader chowałam jedzenie. Jeśli było coś ugotowanego, czy upieczonego, to było dobrze. Brałam co było, żeby chłopaki mogli coś zjeść. Szłam w pole, niby ziemniaki kopać, a chłopaki już tam czekali w krzakach w umówionym miejscu. Zostawiałam jedzenie, a oni zabierali je i szli w las. Ja wracałam do domu. Porozumiewaliśmy się z partyzantami w różny sposób. Czasami mój brat przychodził i nocował w domu, wtedy umawialiśmy się za ile i gdzie mam przynieść jedzenie, a czasami to był jego kolega z oddziału, przychodził, pokręcił się, przekazał wiadomości i odchodził. Robiło się to ukradkiem, żeby nikt się nie zorientował, przecież wieś była wysiedlona. Niemców dookoła było pełno. My tych przesiedlonych nazywaliśmy Folksdojczami, było ich dużo. Tych z Besarabii nazywaliśmy czarne, bo oni mieli cerę śniadą.  Folksdojczami byli też Polacy, poprostu nasi sąsiedzi się zapisywali, na tych Folksdojczów, dostawali im za to dla dzieci kiełbasę (a nam ta kiełbasa pachniała). Unikaliśmy ich, bo zwyczajnie się ich baliśmy. Pomimo to u nas dużo osób pomagało partyzantom, takie były czasy.

Po wojnie UB złapało kilku chłopaków, Ci którzy byli w partyzantce zostali zamknięci, w Zamojskim więzieniu na Okrzei . Mieli ich rozstrzelać, chyba? Między nimi był mój brat i Staszek Kozak (On jeszcze żyje, za Hrubieszowem mieszka) to był mój najbliższy sąsiad. Tak się złożyło, że był taki „Ciąg” dowódca partyzantki w naszym rejonie. On się nazywał Józef Śmiech pseudonim miał „Ciąg”. Jako dowódca zorganizował grupę, która w nocy uwolniła nie tylko partyzantów z więzienia, ale też złodziejaszków. Kiedy otworzyli drzwi więzienia korzystali wszyscy i uciekali kto żyw, ten co kury kradł i ten prawdziwy partyzant! Rano zrobił się ruch wielki w powiecie że jakiś napad był, czy coś tam. Z czasem ucichło wszystko, bo nic nikomu nie udowodnili, nikogo nie przyłapali na tym zajściu. Mieli szczęście, w innym przypadku rozstrzelali by ich wszystkich.

Niestety dużo ludzi poginęło, ale Historii nie da się cofnąć!

***

Wywiad przeprowadziła i spisała wspomnienia Dorota Burda.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Tu opis krótki dotyczący RODO i ciastkuw View more
Akceptuj
Don`t copy text!