Zima, mimo śniegów i mrozów, nie była okresem w którym pewiaczki przerywały swoje szkolenie i z utęsknieniem czekały na cieplejsze dni. Dzięki wybudowanemu w Istebnej schronisku pojawiła się możliwość organizacji kursów narciarskich dla instruktorek. Do Istebnej zjeżdżały się dziewczęta z całej Polski, by próbować swoich sił w zimowych sportach. Poniżej przedstawiamy relację Zofii Krause zamieszczoną w „Dla Przyszłości” nr 3-4 kwiecień – marzec, 1938 r. Została zachowana oryginalna pisownia. Zdjęcia zamieszczone w artykule pochodzą z naszych zbiorów, również zrobiono je podczas kursów narciarskich w Istebnej. Niestety nie są podpisane, a kto wie, może sama autorka wspomnień się na nich znajduje?
Wspomnienia z kursu narciarskiego w Istebnej.
„Że baśni jesteś pełną krainą podniebną
Za to Cie kocham, słoneczna Istebno”
W końcu stycznia zapisałam się na kurs narciarski Kl. „sprawność” w Istebnej w okresie od 1-14 lutego. Im bliżej wyjazdu tym robiło się w Warszawie coraz cieplej i czarniej, w reszcie systematycznie i codziennie lał deszcz, i znajomi, którym oznajmiłam z dumą, że jadę na narty, uśmiechali się z politowaniem, bo przecież wiadomo, w górach śniegu niema.
Na zebraniu informacyjnym w Organizacji dowiedziałam się, że jedzie nas 8 i że, na złość krakaniu, warunki narciarskie w Istebnej są doskonałe. Trudno było w to wprawdzie uwierzyć, brodząc po kostki w żoliborskim błotku, ale nabrałyśmy wszystkie fantazji i 31 stycznia o 22.30 zebrałyśmy się na dworcu (nikt się nie spóźnił), by pożegnać płaczącą Warszawę.
Nazajutrz widok z okien pociągu był smętny: raczej marzec, niż początek lutego: roztopy, ślady śniegu, ptaszki ćwierkają, ciepło- słowem – nasze narciarskie serca ściskają się boleśnie. Im bliżej jednak Wisły, tym śniegu więcej, wreszcie w Głębcach już zupełnie biało, mroźno, rzetelna zima – humory od razu lepsze i ciężar spada nam z piersi. Czeka na nas cały sznur sań, lokujemy się tylko po dwie, narty i walizki na oddzielnych saniach, jedziemy dumne i napuszone, niczem „wielkie damy”. Ze wzruszeniem witam znajome kąty: serpentyny w Kubalonce, Beczkę (małą herbaciarnie na przełęczy), wspaniały Zakład Leczniczo- Wychowawczy dla dzieci, zagrożonych gruźlicą; nieco dalej pierwsze spojrzenie od lata na daleki Beskid Żywiecki, wreszcie kochany stary znajomy, łysy Złoty Groń, którego zboczami tyle razy zjeżdżało się w zupełnie nieprzewidywany na kursie i niedozwolony sposób. Z szosy Głębce – Istebna skręcamy u stóp Kubalonki polną drogą przez Andziołówkę w stronę naszego schroniska na Zaolziu, pogoda ładna, ale zimny wiatr przedmuchał nam głowy i „resztę”, tak, że wysiadamy przed schroniskiem, szczękając zlekka zębami. Twarze nam się nieco wydłużają, gdy okazuje się, że poczciwi istebnianie skorzystali z naszej naiwności i porozlokowywali nas tak wygodnie dlatego, by po prostu „wypełnić” wszystkie pojazdy, które przyszły na dworzec. A no trudno, trzeba płacić: na drugi raz będziemy już mądrzejsze. Gospodarz schroniska, zawsze jednakowo dla wszystkich uprzejmy, wita nas, jak zwykle, pogodnym uśmiechem i rozmieszcza w 3 bocznych pokojach z oddzielnym wejściem. Na razie czujemy się trochę kopciuszkami, bo to i na każdy posiłek i do kancelarii czy biblioteki i t. d. trzeba wychodzić na świat boży i dopiero po schodkach do ogólnego hallu, a stamtąd dopiero do wnętrza schroniska. Widząc nieco wydłużone miny współtowarzyszek, mówię uspokajająco: „zobaczycie, będzie dobrze, ułoży się” . Wiem przecież z doświadczenia, że w Istebnej nikomu źle być nie może i słyszałam nawet o takiej osobie, która przy wyjeździe mówiła, że ostatni raz jest tutaj, ale na przyszłą zimę, przez roztargnienie widocznie, przyjechała znów do schroniska – i tak już kilka lat, biedulka, „cierpi na kompleks Istebnej” – i przyjeżdża. Rzeczywiście, po kilku dniach tak polubiłyśmy nasz :folwark”, że nie zamieniłybyśmy go na żadną z sal „we dworze”.
W dwa dni po nas przyjechały gdańszczanki. 12 sztuk – młode, wesołe, rozświegotane śmieszki – to też „folwark” aż trzeszczał od gwaru. Co prawda, po kilku dniach ćwiczeń Gdańsk dziwnie przycichł, wzrosło natomiast znacznie zapotrzebowanie na płyn Burowa, ceratkę, bandaże i t. p., ale później jakoś wszystko „ułożyło się” – i znów było gwarno, choć o ½ tonu niżej. Poznanie się z Gdańskiem odbyło się tak, że jedna z nas „wyczyniła” abażur z różowej bibułki, poczem z tym wspaniałym darem wkroczyliśmy, „jak jedna żona” do ich sali. Przyjęto nas niezwykle serdecznie, częstowano różnymi specjałami i wesołymi anegdotami, których całą furę wysypywała p. Janka z dołeczkami na miłej buzi; pierwsze lody pękły i do końca żyłyśmy w zgodzie i harmonii, której nie zdołało zakłócić nawet uczucie zazdrości gdy nasze koleżanki zostały wpuszczone do Zameczku Pana Prezydenta (we wtorek, jedyny dzień, gdy zwiedzać nie można), a nas pół godziny przedtem odprawiono z kwitkiem; cieszyłyśmy się wspaniałomyślnie, że „choć one widziały”. Tak, widocznie pobyt w górach na nartach (a może specjalnie w Istebnej?) uszlachetnia człowieka. Żarty żartami ale jak takie, krótkie nawet, życie w gromadzie uspołecznia i zmienia ludzi, można było przekonać się, obserwując niektóre z nas: z początku bardzo wygodnickie i trzymające się zasady: „Każdy sobie rzepkę skrobie” – pod koniec kursu były gotowe dźwigać pod górę i z powrotem cudze jedzenie w plecaku, wyrywały sobie z rąk półmiski, by zanieść je chorym. Inne w pierwszych dniach na świetlicach siadywały z ponurą twarzą, wyrażającą cierpienie w milczeniu i przymus, później brały czynny udział w programach świetlicowych, demonstrowały tańce, wiły „wionecki z Chojny, z rozmarynu” słowem, bawiły się same i bawiły innych. Poza tym przekonałyśmy się, że takie życie w gromadzie jest doskonałym środkiem na wyleczenie się z choroby, zwanej „francuski piesek, czyli jedzenio-grymasy”. Coprawda, w Istebnej wypadki tej brzydkiej przypadłości zdarzać się mogą sporadycznie, obawa epidemii nie zachodzi, bo p. Lojzowa jest tak świetną gospodynią, że ze zwykłych potraw, jak kluseczki, czy inna kasza, stwarza poematy, (mówię uczciwie) takich pączków, jak jej roboty, w żadnej warszawskiej cukierni „nie znajdziecie” – jednak, gdy się zdarzy taka wybrednisia, krzywiąca noskiem na to i owo – życie w gromadzie wylecza ją prędko, bo już po kilku dniach zmiata wszystko w szalonym tempie, by zdążyć jeszcze na „dokładkę”. A porządek przy jedzeniu! Za małą plamkę na obrusie 5 gr. Do puszki na ulepszenie schroniska; za większą i nie daj Boże tłustą – aż 10 gr. Doprawdy, przyjechał potem człowiek do domu i mógł „świecić przykładem”.
Przez te dwa tygodnie nie próżnowałyśmy: już po śniadaniu zaczynało się smarowanie desek, później 3 godzinne ćwiczenia z przemiłą instruktorką p. Mirą, która wkładała dużo wysiłku i pracy w to, by wtłoczyć w nasze mózgi i nogi umiejętności wykonania sprawnie różnych mądrości narciarskich; po przerwie na 2-gie śniadanie- wycieczka w teren, poczem obiad i zasłużony chyba wypoczynek, urozmaicony śpiewami i wzajemnymi odwiedzinami. Po kolacji byłyśmy kilka razy zaproszone na świetlice, urządzane przez kursy świetlicowe, które równocześnie z nami bawiły w Istebnej; szczególnie miło utkwiła nam w pamięci świetlica ZPOK., poświęcona Śląskowi. Część poważna programu zawierała dane z historii kultury i obyczajów tej ziemi, na wesołą złożyło się wspólne śpiewanie piosenek, odgadywanie rebusów obrazkowych, oraz pokaz śpiewów, muzyki i tańców śląskich, ta ostatnia część w wykonaniu górali istebniańskich. Nauczyłyśmy się szybko ślicznych śląskich pieśni i już do końca kursu przy lada okazji słychać było frywolne: „Od bucka do bucka po listeczku”, abo „A cemuzuś nie przyszedł, kiej miesiącek już zasedł”, czy też smętne: „Płyniesz Olzo po dolinie”. Gdańsk w kilka dni po przyjeździe był tak zachwycony śniegiem, górami, folklorem – że skorzystał z pierwszej okazji i prawie In corpore był na weselu góralskim, na Stecówce, gdzie wesołe narciarki wytańcowywały z góralami różne „owięziołki”, „kołomajki”, „trojaki” i inne „boćkane”.
My, jako kurs dla zaawansowanych, w codziennych wycieczkach w teren poznawałyśmy okolice i przyrodę Istebnej: Koniaków (wieś, słynna z wyrobów najpiękniejszych serwetek koronkowych), wzgórze Pochodzita albo Ochodzita, sąd w pogodny mroźny dzień widziałyśmy wyraźnie Tatry; pobliska góra Tyniok, z której rozciąga się przepiękny widok na grupę Babiej i Pilska, Beskid żywiecki, dalej Kiczory, Stożek, Barania, u stóp której zresztą mieszkałyśmy. Przez pierwsze kilka dni śnieg był twardy, zmarznięty, górki oblodzone; wyszło nam to, mimo nieco potłuczonych boków, na dobre, bo zdobywałyśmy wyższy stopień kunsztu narciarskiego w warunkach raczej trudnych; zato, gdy później spadł wspaniały, suchy puch- wszystko „samo się robiło”. Zjazd ze Złotego Gronia do Istebnej i z powrotem ku schronisku, szedł jak po maśle, a jeśli zdarzały się upadki, to tylko dlatego, żeby mieć tę wielką przyjemność zagrzebania się, utonięcia po uszy w śniegu sypkim jak naftalina, śniegu, o jakim narciarz śni i marzy nieraz kilka sezonów, aż go nareszcie pod deskami poczuje; po upadku tupnie się raz i dwa nogą i śladu „hańby” niema, tylko spodnie wyczyszczone pięknie.
Słońce darzyło nas często promieniami; wtedy było tak cudownie jarząco – biało, że znów trudno nam było wyobrazić sobie warszawskie błoto i deszcz. Z większych wycieczek zrobiłyśmy trzy: na Baranią, gdzie przeżywałyśmy prawdziwe emocje przy zjeździe holwegiem od wioseczki Pietraszonka, kiedy to jechało się, dokąd starczyło odwagi, po leśnej, oblodzonej, pełnej kolein od sań, drodze – a później „byle bliżej ziemi”. Kropek było coniemiara, ale miałyśmy tę satysfakcję, że żadna z nas nie zdjęła desek i – na czym kto mógł i jak umiał – ze śmiechem na cały las i licznymi sińcami zjechałyśmy ku Olzie. Drugą piękną wycieczkę zrobiłyśmy na Stożek: przy podchodzeniu na Kiczory przez 3 i pół godz., przecierając na zmianę ślad w lesie, zasypanym śniegiem, w ciszy tak wielkiej, że dzwoniła w uszach, gdy przestawałyśmy, by odsapnąć, tu i ówdzie, jako jedyny dowód życia mieszkańców lasu, napotykałyśmy tropy sarnie i zajęcze.
Zjeżdżałyśmy tą samą drogą (trochę od „bucka do bucka”) 3 kwadranse.
Po zwiedzeniu Zwardonie (trzecia z cyklu większych wycieczek) stwierdziłyśmy zgodnie, że u nas inaczej… inaczej… – więcej nieudeptanego na placek śniegu, zato o wiele mniej ludzi i w ogóle, że wiadomo: co Istebna, to Istebna!
Wyjeżdżałyśmy z żalem cudowny, słoneczny, a mroźny dzień; nie darowałyśmy, naturalnie, zjazdu od Beczki starą drogą do Głębiec; koziołków było sporo, ale to tak na pożegnanie. Przed rozstaniem powiedziałyśmy sobie wszystkie uroczyście: do widzenia za rok w Istebnej.
Warszawa, dn 15 marca 1938.
Zofia Krause.